Requiem dla piły motorowej

Arłou Uładzimier


Kiedy chciałem zostać szpiegiem

Dziś nie będziemy rozmawiać ani o poecie, którego już prawie rok trzymają w więzieniu za lekkomyślny wierszyk, ani o czyichś spalonych portretach, ani o nowych aresztowaniach.

Wyobraź sobie, że tam, za oknem, mamy typową dla Europy spóźnioną wiosnę. Opowiem ci jakąś zajmującą historię, coś takiego, o czym mężczyzna i kobieta, którzy poczuli do siebie sympatię i od paru ładnych lat czują ją także do dobrego czerwonego wina, mogą gawędzić przy kawiarnianym stoliku gdzieś tam, gdzie rachunki reguluje się koronami albo kartami kredytowymi.

Na przykład?.. Na przykład, jeśli zacząć ab ovo, posłuchaj, kim chciałem zostać w dzieciństwie.

Co prawda, wyraziłem się nie dość ściśle. Marzenia wyrastają na fundamencie jakiegoś życiowego doświadczenia, nawet jeśli jest ono zupełnie niewielkie, ja zaś zamierzam mówić o swoich pierwszych latach, gdy dopiero zaczynałem odróżniać siebie od otoczenia, gdy dorośli zaczynali już zabierać mnie do kina (telewizorów na naszej ulicy, jak zapewne i w całym mieście, wtedy nie było), a książka jeszcze długo pozostawała dla mnie tajemnicą, ukrytą za siedmioma pieczęciami. W takiej sytuacji, zgodzisz się, mamy do czynienia nie z uświadomionymi marzeniami, a raczej ze swoistymi snami na jawie...

Prosimy o butelkę lambrusco. Co jeszcze? Dwa kieliszki i popielniczkę.

Tak, właśnie ze snami na jawie, jakie powinniśmy tłumaczyć zaczynając analizę nie od ich sensu dosłownego, a po prostu, jak sny zwyczajne, w których złapana ryba oznacza nie wędkowanie, a ciążę, zaś pożar zapowiada pieniądze.

Gdy dorośli pytają takie dziecko, kim chce zostać, to rozmawiają z jego podświadomością, dlatego też trochę mnie dziwi, że adepci psychoanalizy nie poświęcili należnej uwagi dziecięcym odpowiedziom na to sakramentalne pytanie.

Kelnerowi się nie śpieszy, więc za twoim pozwoleniem rozpocznę od tego, że doskonale pamiętam nie tylko kim chciałem zostać, ale także i to, kim w żadnym wypadku nie chciałem. Na dodatek ten antywybór, w odróżnieniu od wyboru ze znakiem plus, nierzadko, jak to się zdarza i w świecie dorosłych, był uzasadniony o wiele lepiej. Wytłumaczyć, dlaczego jakiś człowiek nam się nie podoba, jest moim zdaniem zawsze prościej, niż podać przyczyny swojej sympatii do kogoś.

A zatem, poczynając od wieku lat dwóch i pół byłem pewien, że żadna siła nie zmusi mnie, gdy dorosnę, do zostania oficerem śledczym.

Śledczym był wujek Czaglej, który mieszkał w naszym drewnianym domku za ścianą.

Wujek Czaglej przyjechał do Połocka z Syberii, ale tamtego dnia, gdy chwycił mnie swymi włochatymi rękami pod pachy i uniósł ponad głową, a ja z tej wysokości obsikałem jego błyszczącą łysinę, tamtego dnia jeszcze się nie domyślałem ani pochodzenia naszego sąsiada, ani też istnienia jego dalekiej ojczyzny, a mój silny i celny strumyczek zrodził się nie pod wpływem jakiegoś genetycznie odziedziczonego szczególnego uczucia do Sybiraków czy do śledczych milicji, a jedynie z powodu przepełniającej moją dziecięcą istotę radości.

Tym niemniej po tym niewinnym incydencie wujek Czaglej poczuł do mnie niechęć trwającą aż do końca swoich dni. Chociaż razem z ciocią Kławą, którą wszyscy zwali Czaglejową, nie doczekał się własnych dzieci, to jednak nigdy nie poczęstował mnie ani cukierkiem, ani lodami, ani w ogóle niczym, oprócz wiecznie zachmurzonego i kłującego spojrzenia, którym po raz ostatni obdarował mnie z trumny po swej przedwczesnej śmierci na chorobę o śmiesznej nazwie „rak”.

Przedstawiając tę sytuację psychologiczną, mógłbym dodać niezliczoną ilość innych szczegółów, jednakże główną rolę w mojej niechęci do zostania śledczym odegrały nie pijaństwa Czagleja i nie obrzygane przez niego żółte georginie przed naszym oknem, a grzybki-lisiczki, które mama smażyła z cebulą i których nasz sąsiad z zasady nie jadał. Utrzymywał, że u nich w Syberii taki smakołyk uważany jest za niejadalne świństwo i zbiera się tam tylko prawdziwki. Mszcząc się na syberyjskich dzikusach za nasze lisiczki, postawiłem na profesji śledczego wieczny krzyżyk.

Następnym zajęciem nie do przyjęcia pod żadnym warunkiem było fryzjerstwo. W tym przypadku moja nieugięta pewność wynikła z ojcowskich opowieści o frontowym koledze, który w pewnym węgierskim miasteczku, podczas gdy mój tata lejtnant pozował przed obiektywem aparatu fotograficznego, wstąpił do zakładu fryzjerskiego i ... przepadł. Potem tato razem z „naszym” patrolem znalazł martwego kolegę w spiżarni — nad miednicą pełną krwi i z gardłem poderżniętym od ucha do ucha.

Do piątej klasy kategorycznie odmawiałem chodzenia do naszego zakładu fryzjerskiego „Konwalia” i rodzice musieli kupić maszynkę do strzyżenia i skracać moje szorstkie kędziory obok kuchennej płyty. Wypełniona ciemną krwią miednica najwidoczniej zapisała się w mojej pamięci genetycznej, bo nigdy w życiu nie stałem przed dylematem — nosić brodę czy nie, nigdy też nie spróbowałem, co to znaczy ogolić się u fryzjera.

Jednak najbardziej zawzięcie nie chciałem — tylko się nie dziw — zostać kompozytorem. Bałem się tego wprost panicznie, bo w rozmowach rodziców i ich znajomych kompozytor był niezmiennym pośmiewiskiem. Na ławeczce przed domem albo przy stole podczas jakiejś biesiady, pomiędzy świeżymi ploteczkami z miasta i sekretami marynowania ogórków i pomidorów, ktoś obowiązkowo wspominał „naszego kompozytora” i niebawem obecni padali ze śmiechu, wciąż i wciąż powtarzając sobie tę historię i ozdabiając ją coraz to nowszymi, malowniczymi szczegółami. Kobiety wskazywały na dzieci i groziły mężom palcami, ale te przestrogi były zbyteczne: chociaż brzdące w moim wieku zanosiły się śmiechem do wtóru z dorosłymi, to połączyć informacje o jakiejś kochance, pieczątce szkoły muzycznej odbitej na czułym miejscu i mężowskim pistolecie, od kuli którego kompozytor mógł zginąć, ale miał na tyle sprytu, by umknąć i ukryć się gdzieś w Mińsku — połączyć to wszystko w jeden ciąg jeszcze nie byliśmy zdolni.

Ale oto i wino. Takie? No to wypijmy za twoją umiejętność słuchania.

Rozwój owych wydarzeń w całym ich zmitologizowanym tragikomizmie pojąłem dopiero w klasie ósmej, kiedy w muzycznej audycji radiowej wymieniono nazwisko znanego kompozytora i przez niedomknięte drzwi podsłuchałem, jak skomentował tę wiadomość mój ojciec, człowiek na ogół surowy i mało rozmowny, ale z niewątpliwym talentem opowiadacza.

Człowiek, którego nazywano kompozytorem, w latach mego dziecięctwa pracował jako dyrektor miejskiej szkoły muzycznej, pisał muzykę do piosenek ze słowami miejscowych poetów i miał romans z żoną oficera. O ile zrozumiałem, stałym miejscem ich schadzek był dyrektorski gabinet, w którym na takie okazje stała, jak wyraził się mój ojciec, dyżurna kanapa. Pewnego razu, na tamtej kanapie, dyrektor postawił służbową pieczątkę swojej pasji w miejscu, gdzie plecy przechodzą w bardziej kuszącą część ciała.

Trudno powiedzieć, co za impuls skłonił go do tak niecodziennego kroku: może nagle doszedł do głosu instynkt posiadacza, albo też może pieczątka, jak owa sławetna strzelba Czechowa, musiała „wystrzelić” tylko z tej jednej przyczyny, że znajdowała się na miejscu wydarzeń. W każdym bądź razie w owym specjalnym miejscu na ciele wybranki kompozytora pojawił się fioletowy napis: „Dziecięca Szkoła Muzyczna w Połocku”. Napis niewątpliwie musiał być wyraźnie czytelny, bo inaczej mąż oficer nie chwyciłby za rewolwer i opieczętowana pięknotka nie musiałaby telefonicznie uprzedzać kochanka o niebezpieczeństwie, a ów nie musiałby salwować się ucieczką, by w rezultacie przeprowadzić się do Mińska, ukończyć konserwatorium, stać się prawdziwym kompozytorem i występować publicznie przez długi czas z obawą, że w sali może znaleźć się ów krewki wojskowy z pistoletem.

Krótko mówiąc, w dzieciństwie nie zgodziłbym się zostać kompozytorem za żadne pieniądze, nawet za te, których rodzicom wciąż brakowało, by kupić mi rower, na jakim, ku własnej hańbie, nigdy nie nauczyłem się jeździć.

Za to nikt nie musiał mnie namawiać, żeby zostać nurkiem.

Zgoda, wypijmy za moje pierwsze marzenie.

Nurków zobaczyłem po raz pierwszy, kiedy w Dźwinie utonęła dziewczynka z sąsiedniej ulicy.

Przyjechali z rana samochodem z migaczami i powoli, jak na zwolnionym filmie, wyładowywali na brzeg swój skomplikowany sprzęt. Największy zachwyt w mojej duszy wywołały buty z grubachnymi, ołowianymi podeszwami, których nie mogliśmy nawet ruszyć z miejsca, oraz okrągły hełm z wielkimi jak iluminatory oczyma.

Trzeciego dnia nurkowie wyciągnęli dziewczynkę z dna rzeki i, owinąwszy w brezent, dokądś powieźli.

Strażnik wypożyczalni łódek, wujek Mojsza, twierdził, że za każdego znalezionego topielca dają wielką premię. Poszły słuchy, że z tego powodu nurkowie sami topią ludzi, przywiązując im do nóg kamienie, a potem „znajdują” ich w oznaczonych miejscach.

Nie wierzyłem temu. Byłem pewien, że topielców w Dźwinie nie zabraknie i wyobrażałem sobie, jak dorosnę i będę wzuwać ciężkie buty i hełm z iluminatorami, do których pod wodą będą podpływać i patrzeć mi prosto w oczy dźwińskie szczupaki. Będę dobrym poszukiwaczem topielców, więc często mi będą dawać premie, po których z godnością będę rozściełać na trawie gazetę, niespiesznie kroić na niej słoninę, bez mrugnięcia okiem pić wódkę z butelki z malinowym korkiem i maczać główkę cebuli z zielonym szczypiorem w szczypcie soli. Wychyliwszy ostatni kieliszek i przeżuwszy cebulę, zapalę papierosa i, jak starszy nurek wujek Kola, zanucę zagadkową frazę: „Para-pa-babam, para-pa-babam...”

Oprócz topielców na dnie rzeki powinienem był znaleźć jeszcze i metalową skrzynię z pieniędzmi. Ciekawe, że topielcy nigdy mi się nie śnili, podczas gdy skrzynię z pieniędzmi widziałem we śnie wiele razy i dokładnie wiedziałem, jak będzie wyglądać: porośnięta perłopławami i oblepiona wodorostami, z pudową zardzewiałą kłódką i białą czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami, akurat taką, jaką umieszczano na transformatorowych kolumienkach i nie wiedzieć czemu nazywano „iwanem iwanowiczem”.

Topielcy w sumie nie zdążyli mi się przyśnić, bo po tym, jak wujka Czagleja zawieziono na cmentarz, pojawił się u nas nowy sąsiad, a wraz z nim nowe marzenie.

Sąsiada, który został lokatorem w mieszkaniu żony śledczego Czagleja, nazywano wujkiem Żenią. Wujek Żenia pracował jako anatomopatolog. Wymówienie tak skomplikowanego słowa i nie mniej trudnej pierwszej litery jego imienia przekraczało moje możliwości, więc mówiłem, że kiedy dorosnę, będę jak „wujek Zienia”.

U wujka Żeni nie podobało mi się tylko jedno — jego absolutnie niepojęta niechęć do zabrania mnie choć raz do swojej pracy.

Wszystko inne strasznie mi się podobało.

Podobało mi się, że od tego sąsiada nieprzerwanie płynął zapach wody kolońskiej, co naprowadzało na myśl, że tam, gdzie wujek pracuje, produkują właśnie taką wodę.

Podobała mi się jego żona, ciocia Tania, która latem codziennie kupowała mi lody.

Podobały się nawet niezbyt życzliwe rozmowy, które obracały się wokół ich rodziny.

Dorosłych nie wiadomo czemu obchodziło, że wujek Żenia i ciocia Tania byli gdzieś „niezapisani”.

Moim zdaniem, nie było nic złego w tym, że byli „niezapisani”, jak również w tym, że aby jechać na urlop w przedziale we dwoje, wujek Żenia kupował nie dwa, a cztery bilety.

I jeszcze podobało się to, że gdy ciocia Tania zapraszała moich rodziców na święta do siebie, na stole naszych sąsiadów stało wino, a nie wódka.

Oboje byli wysocy, zgrabni i smagli. Wujek Żenia nosił ładne czarne wąsy, u cioci Tani nad górną wargą też przebijał się ciemny puszek, który z czasem obiecał przekształcić się w porządny wąsik. Sądziłem, że to może z tego powodu Czaglejowa mówiła o swoich lokatorach „moi Żydzi”.

Pewnego razu rodzice gdzieś wyjechali i powierzyli pieczę nad moją osobą żonie wujka Żeni. Gdy poszliśmy na obiad do stołówki miejskiego Domu Oficerów i gdy ciocia Tania zamówiła niebiańsko smaczne danie z egzotyczną nazwą „sznycel”, a potem spotkała znajomych, którzy zapytali jej, czy nie jestem jej synem, a ona odpowiedziała, że tak i zapytała, czy nie jestem do niej podobny, poczułem się zmieszany wcale nie dlatego, że w ten sposób ja sam zostałem także zaliczony do „Żydów”. Odczuwałem lekki wstyd z tego powodu, że gotów byłem wyrzec się własnych rodziców i nic na to nie mogłem poradzić: jeśli na anatomopatologów biorą tylko „Żydów”, gotów byłem zostać „Żydem”.

Wszystko na tym świecie się kończy, przy czym w dzieciństwie odbywa się to znacznie szybciej.

Może wpłynęła na to tajemniczość przesyconej wodą kolońską profesji wujka Żeni, a może też zakiełkowało ziarno sowieckiego patriotyzmu zasiane filmami o „naszych” wywiadowcach, ale pewnego razu obudziłem się z mocnym postanowieniem zostania szpiegiem.

Wypijmy za naszych szpiegów!

Pociągała mnie nie tyle romantyka, ile konkret tego zajęcia.

Mnie i towarzyszącą mi radiotelegrafistkę powinni byli zrzucić na spadochronach nad Ameryką, abyśmy się dostali do głównego amerykańskiego sztabu i wykradli główny plan bombardowania Związku Radzieckiego. Wątpliwości co do wyboru mojej towarzyszki nie było: radiotelegrafistką zostanie moja pierwsza męska namiętność Ludoczka, córka dyrektora szkoły, w której pracowała mama. Z Ludoczką spotkałem się po raz pierwszy cztery lata temu na noworocznej choince. Nasza wzajemna sympatia okazała się tak mocna, że solidarnie zsikaliśmy się w majtki, a potem przez rok żądałem od mamy, żeby zawiązywała mi chusteczkę, bo chcę być Ludoczką. (Ten szczegół warto odnotować: zanim zapragnąłem zostać nurkiem, chciałem pobyć kobietą.)

Po zrzucie mieszkamy z Ludoczką w małym, brudnym pokoiku zimnego i ponurego amerykańskiego drapacza chmur. Jak i dorośli, śpimy w jednym łóżku i w celach konspiracyjnych mówimy wyłącznie po amerykańsku, a także nie kupujemy ananasów, żeby Amerykanie nie pomyśleli, że u nas ich nie ma. Przy pomocy pewnego głodującego, bezrobotnego Murzyna udaje mi się przekraść do sztabu, zastrzelić z automatu osiemnastu amerykańskich pułkowników i wykraść plan bombardowania Moskwy oraz całej naszej wielkiej i potężnej Ojczyzny, po czym wrócić do zimnego pokoiku w drapaczu chmur. Moja radiotelegrafistka Ludoczka leży w łóżku z nieznajomym Murzynem. Nie rozumiem, dlaczego w dzień są przykryci kołdrą, ale czuję, że chociaż amerykańscy Murzyni nas popierają, to dzieje się tu coś nieczystego, więc z rozkoszą pakuję serię z automatu w nieznajomego Murzyna. Z łóżka lecą czerwone bryzgi, ale Ludoczka nie płacze, lecz opatruje mi rany i zwija radiostację, bo wysłany po nas samolot jest już w powietrzu.

Medale i ordery wręcza nam sam „nasz” główny Chruszczow, którego dorośli nazywali familiarnie Nikitą i klęli za jakąś kukurydzę i za brak chleba w sklepach. Ja wprost przeciwnie, byłem wdzięczny Chruszczowowi, bo wystarczyło tylko wyjść za furtkę na ulicę, jak z kolejki wijącej się wokół sklepu z pieczywem rzucało się kilka ciotek i szarpiąc mnie do siebie namawiało do postania w kolejce razem z nimi. W rezultacie tego prostego manewru sklepowa dawała ciotce dodatkowy bochenek chleba, a ja dostawałem dwieście gramów zlepionych irysków albo cukierków „poduszeczek”.

Oczywiście rozumiesz, że pragnąłem być szpiegiem wyłącznie i nieodwołalnie sowieckim.

Pewne wątpliwości w tym względzie przebudziły się w duszy dopiero po wielu latach, gdy stałem w zacisznym kątku berlińskiego przedmieścia, na mostku przez strumyk na granicy wschodniego i zachodniego sektora, gdzie dwa systemy wymieniały swych spalonych agentów.

To chyba wszystko. To lato, gdy marzyłem o zostaniu sowieckim szpiegiem, było ostatnim przed pójściem do szkoły, w której nasze marzycielskie i niewinne dusze zostały bez reszty wplątane w szeroko zastawione sieci idei i dążeń zatwierdzonych bez naszego udziału.

Ale to już zupełnie inna historia.

Mówisz, że masz synka. W takim razie możesz mieć nadzieję, że jeśli teraz chce być nurkiem, anatomopatologiem albo szpiegiem, ma wielkie szanse zostać białoruskim pisarzem.

Ostatnio znowu mi się zachciało zostać szpiegiem. Nie wiesz, co by to mogło oznaczać?

Jan Maksymiuk